Zróbmy to asap, czyli jak korpomowa zawładnęła naszym mózgiem?

 

Wchodzisz do biura i słyszysz: „Zróbmy quick win na tym case’ie, bo mamy alignment z góry, a potem pushniemy temat do końca sprintu”. Nie, to nie fragment scenariusza z futurystycznego serialu. To zwykły poranek w świecie, gdzie Excel ma więcej emocji niż ludzie, a feedback jest walutą ważniejszą niż PLN.

Korpomowa to już osobliwy dialekt, który powstał gdzieś na skrzyżowaniu angielskiego, żargonu IT i wewnętrznych procedur. To wręcz mindset i sposób, w jaki się myśli, prezentuje, a nawet… oddycha w open space’ie. Mówisz tym językiem i od razu wiadomo, że jesteś „w grze”. Nie mówisz? Cóż, może jeszcze się onboardingniesz.

W tym tekście rozbierzemy korpomowę na czynniki pierwsze – skąd się wzięła, jak ewoluowała i dlaczego wcale nie musi być złem wcielonym. Bo może to nie ona jest problemem, tylko to, że czasem zapominamy, jak mówić po prostu po ludzku.

Korzenie języka Excela, czyli skąd w ogóle wzięła się korpomowa?

Zaczęło się niewinnie – od kilku angielskich słówek, które „brzmiały profesjonalnie”. Bo przecież „meeting” brzmi lepiej niż „spotkanie”, a „deadline” groźniej niż „termin”. Potem poszło lawinowo. Przyszedł globalny rynek, międzynarodowe zespoły, no i oczywiście kultura korporacyjna made in USA, która rozlała się po świecie niczym rozciągnięty deadline.

Do tego dochodzi jeszcze jedno: czas, którego nie ma nikt. Mówimy więc szybko, skrótowo, na skróty od skrótów. Zamiast „opracujmy plan działań” – „zróbmy roadmapę”. Zamiast „przeanalizujmy to razem” – „zrobimy jointa”. I tak powstał język, który ma działać jak power point – szybko, dynamicznie, bez zbędnych zdań podrzędnych.

Korpomowa to wypadkowa efektywności, globalizacji i chęci bycia „na czasie”. Tyle że czasem ten język zaczyna żyć własnym życiem i zamiast ułatwiać, zaczyna zakrywać, upraszczać, zagłuszać. 

Najpopularniejsze zwroty, które zdominowały open space’y

W każdej korpo przychodzi taki moment, kiedy łapiesz się na tym, że zamiast „porozmawiajmy”, mówisz „zróbmy szybki call”. I nie chodzi o to, że chcesz brzmieć mądrzej, tylko po prostu tak się mówi. Wszyscy dookoła „eskalują tematy”, „dowożą taski”, „robą follow-up”, więc trudno zostać z tyłu ze swoim zwykłym „załatwię to”.

Zaczęło się niewinnie od paru angielskich słówek, które jakoś lepiej wchodziły w ucho. Potem przyszły KPI-e, backlogi, deadliny, a teraz nawet jak chcesz zaprosić kogoś na spotkanie, to pytasz, czy ma slot w kalendarzu. Nikt już nie „ma czasu”. Ludzie mają sloty.

Są też takie zwroty, które słyszysz i od razu wiesz, że jesteś w środku open space’owego bingo. „Zróbmy deep dive”, „to quick win”, „potrzebuję twojego inputu”, „pushnij to jeszcze dzisiaj”, „podejdźmy do tego agile’owo”. Można się śmiać, ale prawda jest taka, że ten język żyje własnym życiem – i kto nie mówi po korpo, ten czasem wypada z obiegu.

Tylko czy naprawdę musimy tak gadać, żeby działać efektywnie? No właśnie – to dopiero pytanie.

Od świętej synergii do zwinnego mindsetu

Język korporacji nie stoi w miejscu, tylko zmienia się razem z organizacjami, ich strukturą, wartościami i technologią. Jeszcze kilka lat temu wszystko kręciło się wokół „synergii”, „benchmarków” i „efektywności operacyjnej”. Dziś królują „zwinność”, „growth mindset” i „wellbeing”. To, jak mówimy o pracy, w dużej mierze odzwierciedla to, jak ją postrzegamy – a także, co w danym momencie jest na topie w świecie biznesu.

Zmiany językowe wynikają z realnych przesunięć kulturowych: większego nacisku na elastyczność, współpracę, a także empatię i komunikację wewnętrzną. Transformacje organizacyjne, rozwój pracy hybrydowej, a także wpływ pokolenia Z na rynek pracy wnoszą nowe pojęcia i inne podejście do mówienia o celach, relacjach czy efektywności.

To już nie jest tylko „mowa-trik” – język stał się narzędziem zarządzania, budowania tożsamości firmy i atmosfery w zespole. I właśnie dlatego warto rozumieć, w jakim kierunku się rozwija – żeby nie tylko nadążać, ale świadomie z niego korzystać.

Dlaczego mówimy „hejtuje” zamiast „krytykuję”? 

To, jakich słów używamy, mówi o nas więcej, niż mogłoby się wydawać. „Hejtuję” to nie to samo co „krytykuję” – brzmi ostrzej, mocniej, bardziej emocjonalnie. Nieprzypadkowo właśnie takie określenia zdobywają popularność. Żyjemy w kulturze skrótu, szybkich reakcji i natychmiastowego osądu. Język się upraszcza, ale też mocno nasyca emocjami – i to widać nie tylko w social mediach, ale również w firmowej komunikacji.

Z punktu widzenia HR to sygnał, że język, jakim posługują się pracownicy, może zdradzać napięcia, stres, zmęczenie, ale też potrzeby, których nie wyrażają wprost. Psycholingwistyka podpowiada, że słowa, których używamy, nie są przypadkowe – są odzwierciedleniem naszych przekonań, emocji i sposobu myślenia o pracy, relacjach, organizacji.

Dlatego warto słuchać nie tylko co ludzie mówią, ale jak to mówią. Dobrze wyczulony HR może dzięki temu lepiej reagować, budować kulturę dialogu i tworzyć środowisko, w którym słowa nie ranią – tylko budują zaufanie.

Mniej pustych słów, więcej sensu – przyszłość języka w organizacjach

Coraz więcej firm dochodzi do wniosku, że język pełen górnolotnych zwrotów i modnych haseł nie działa. Pracownicy nie chcą już słuchać o „synergii”, „transformacjach” i „optymalizacji procesów” – chcą wiedzieć, co naprawdę się dzieje, czego się od nich oczekuje i dlaczego to ważne.

Kierunek, w którym zmierza komunikacja w organizacjach, to prostota i autentyczność. Mówienie jasno i konkretnie, bez ukrywania intencji pod warstwą korporacyjnych fraz, zaczyna być nie tylko bardziej efektywne, ale i bardziej szanowane. Dobry przekaz to dziś taki, który buduje zaufanie – a zaufanie nie rodzi się z języka, który wszystko owija w bawełnę.

Firmy, które chcą być nowoczesne, coraz częściej wybierają szczerość i zrozumiałość zamiast żargonu. Bo to, co działa na ludzi, to nie efektowne słowa – tylko uczciwa rozmowa.